28.01.2014

#26 Recenzja: Papierowe Miasta


Tytuł: Papierowe Miasta
Autor: John Green
Wydawnictwo: Bukowy Las
Ocena: 9/10

Jestem pewna, że wielu z was słyszało o znakomitym, amerykańskim pisarzu, Johnie Greenie. Zapewnie za sprawą jego najsławniejszej powieści pt. „Gwiazd naszych wina”. Jednakże dzisiaj chciałabym was uroczyć jego inną, równie dobrą książką – „Papierowe Miasta”.

Ale na początek parę słów o autorze dzieła, gdyż należy mu się nieco uwagi. Oprócz tego, że John Green jest sławnym na całym świecie pisarzem YA, to jeszcze zawojował na stronie tumblr.com oraz youtube.com. Na jego tumblrze można śledzić postępy nad filmem „Gwiazd naszych wina”, a poprzez YouTube Green oraz jego brat, Hank, dzielą się z internautami swoimi przemyśleniami, które w większości przypadków nie powinny być brane na poważnie. :)

„Papierowe Miasta” to książka, która nie przekracza progu magicznego świata smoków, jednorożców i czarnoksiężników. W powieści czytelnik przenosi się do zwykłego, niczym niewyróżniającego się miasteczka, w którym mieszka nastoletni Quentin, zwany Q. Chłopak od dzieciństwa zakochany jest w pięknej, a zarazem tajemniczej sąsiadce, Margo. O dziewczynie wiadomo tylko tyle, że lubi pakować się w kłopoty i znikać na kilka dni bez śladu. Pewnej nocy zakamuflowana Margo składa niespodziewaną wizytę Q i wkręca go w nocną przygodę. Po wszystkim… przepada jak kamień w wodzie. Jej nieobecność przedłuża się, a Quentin wie, że wydarzyło się coś złego. Wkrótce odkrywa, że nastolatka pozostawiła wskazówki, jak ją odnaleźć. Teraz Q podąża jej śladem i z dnia na dzień odkrywa ciemne zakamarki osobowości Margo…

„Papierowe Miasta” tęsknie wpatrywały się we mnie, kiedy przechodziłam między półkami księgarń, więc w końcu zlitowałam się i kupiłam moją pierwszą książkę Johna Greena. Nie byłam do końca przekonana do tej powieści, gdyż podejrzane wydawało mi się to, że recenzje i opinie były tak pozytywne. Wielu internautów oceniało ją bardzo wysoko.

Celowo sięgnęłam po „Papierowe Miasta” w pierwszej kolejności, gdyż przerosło mnie wielkie BUM! po „Gwiazd naszych wina”. O przygodzie Q i Margo nie było tak głośno, więc zapragnęłam poznać postaci tejże powieści oraz ich historię. Zakup był strzałem w ciemno, gdyż nie czytam Young Adult i nigdy nie zachwycały mnie książki tego rodzaju. Ot, zwykła obyczajówka, która prawie na pewno okaże się sztampową historyjką z mało oryginalnymi bohaterami. A jednak ta „zwykła obyczajówka” okazała się powieścią, której prostą i sztuczną nazwać nie można.

„Papierowe Miasta” zostały podzielone na trzy części. Już od początku czytelnik wkręca się w nocną wyprawę Margo i Q, więc ani na chwilę nie siedzi bezczynnie. Co jakiś czas akcja nieco przyhamowuje, ale tylko po to, aby za kilka stron ruszyć z kopyta jeszcze szybciej i mocniej, niż poprzednim razem. Miała być szablonowa fabuła, a dostałam genialną intrygę.

John Green potrafi idealnie wpasować się w gust młodego czytelnika. Chodzi przede wszystkim o język, jakim autor się posługuje. Już nie dziecinny, ale też nie dorosły. To książka o nastolatkach, a więc i sposób pisania, i dialogi między bohaterami nie mogły być sztuczne. Widać, że to nie jest praca doktorska, w której stosuje się specjalistyczne terminy i wyrażenia. Autor nie przekroczył też granicy dobrego smaku i nie używa przekleństw, choć typowy slang przeciętnych uczniów tutaj występuje. Do tego Green operuje niezwykłym humorem, który od początku przypadł mi do gustu. Najbardziej podobały mi się rozmowy Quentina i jego najlepszych przyjaciół – Bena oraz Radara. Przy „Papierowych Miastach” śmiałam się do łez, a zakwasy na brzuchu dawały się we znaki następnego dnia.

„Papierowe Miasta” przeczytałam w kilka godzin za sprawą znakomitych bohaterów, którzy zachowują się tak, jak każdy z nas i nie są pozbawieni wad. John Green dodał jeszcze do tego magicznego kociołka nietuzinkową fabułę i porywającą akcję. Wszystko to zamieszał i stworzył powieść, która bawi, a jednocześnie chwyta za serce. Nie bez przyczyny książki amerykańskiego pisarza już są uznawane ze klasyki literatury młodzieżowej.  Jednakże „Papierowe Miasta” nie są przeznaczone tylko dla nastolatków. To historia, która porwie każdego człowieka, a kilka godzin spędzonych nad lekturą, nie pójdą na marne.

A wszystkich zainteresowanych zapraszam na tumblr Johna Greena:
http://fishingboatproceeds.tumblr.com/

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

26.01.2014

#25 Recenzja : Was było milion diabłów i aniołów

#25 Recenzja : Was było milion diabłów i aniołów



Tytuł: Was było milion diabłów i aniołów
Autor: J.M Stefaniuk
Wydawnictwo: Novae res
Ocena: 10/10

Książka rozpoczyna się w momencie, gdy starszna kobieta zjawia się w szkole i zaczyna opowiadać swoją historię, a także pewnego porucznika, których losy  w pewien sposób się splotły.

Jest rok 1919, a Polska odradza się na nowo. Wszyscy próbują podnieść się z klęczek, lecz nadal możemy spodziewać się niebezpieczeństwa z każdej strony. Ludzi wypełnia strach przed tym, iż Polska ponownie może dostać się w ręce nieprzyjaciół i stracą kolejny raz niepodległość.
Książka opisuje losy młodego porucznika Władysława K, który w czasie wojny traci swoją jedyna miłość – Elżbietę Drożyńską. To wydarzenie powoduje, że mężczyzna dezerteruje z wojska i próbuje na własną rękę dokonać zemsty na zbrodniarzach. Rozpoczyna walkę o odzyskanie człowieczeństwa i honoru.

Książka prezentuje liczne postacie – jedne ciekawe, drugie mniej, ale wszystkie są zróżnicowane. Są szpiedzy, weterani i inni, a każdy bohater na swój sposób mnie zainteresował. Choć czasy były ciężkie, to jednak Stefaniuk sprawił, że postacie kontrastowały z historią – byli bardzo barwni, ale też nie przekoloryzowani.

W książce możemy znaleźć fragment listów czy kartek z pamiętnika. „Was było milion diabłów i aniołów” jest powieścią, ale wplecenie elementów epistolarnych, sprawiło, że mogłam się wczuć w sytuację bohaterów. Całość nabrała bardziej osobistego charakteru.

Książkę wbrew pozorom czyta się bardzo przyjemnie. Kolejny raz polski pisarz zaskoczył mnie swoim pomysłem na powieść, a także wykonaniem. Wywołał u mnie dużo skrajnych emocji, gdyż zgrabnie połączył wszystkie elementy układanki. To kolejny przykład tego, że polscy autorzy nie są gorsi od zagranicznych. Niektórzy mogą pobić tych zza naszej ojczyzny. Stefaniuk jest dowodem na to, że można oczarować czytelnika polskim słowem.

Za możliwość przeczytania Dziękuję novae res

21.01.2014

#24 Recenzja: Matrioszka Rosja i Jastrząb



Tytuł: Matrioszka Rosja i Jastrząb
Autor: Maciej Jastrzębski
Wydawnictwo: Editio
Ocena: 7/10

Co przeciętny Polak myśli o Rosji:
- wódka. Dużo wódki i pijaństwa
- Stalin i Armia Czerwona, którzy wybili pół naszego narodu
- Putin polujący na tygrysy
- kawior, matrioszki i prawosławie
- zimno, wieczny mróz i śnieg

Jastrząb, czyli autor zbioru reportaży poświęconych rosyjskiej kulturze, historii oraz mentalności naszych wschodnich sąsiadów, zaprasza czytelnika w podróż po kraju kontrastów i sprzeczności. Wszystko rozpoczyna się w roku 1991, u schyłku istnienia ZSRR, kiedy to Maciej Jastrzębski z mikrofonem w plecaku stoi w kolejce po pierwszego w swoim życiu hamburgera z restauracji „McDonald’s”. Właśnie w Moskwie, przy prawdopodobnie pierwszym międzynarodowym Fast foodzie w bloku wschodnim, wrocławski dziennikarz rozpoczyna swoją przygodę z niesamowitą Rosją. Z krajem, który jest swoistą matrioszką – za każdym razem poznajemy nowe wnętrze tradycyjnej pamiątki, aż w końcu docieramy do najmniejszej laleczki, do tzw. „duszy matrioszki”, która, mimo że najmniejsza, to kryje najwięcej tajemnic.

Często wydaje się nam, że Rosja to po prostu kolejne państwo na wschodzie, które nie ma nam nic do zaoferowania, prócz afer korupcyjnych i mroźnych zim. Ci, którzy nigdy nie byli w tym kraju, nie wiedzą, co tracą, omijając go z daleka i dając się porwać stereotypom. Jednak Jastrzębski daje nam do zrozumienia, że Rosja w dużej mierze jest słusznie postrzegana jako kraj, który ma problem z alkoholem. Tyle że wielu z nas na tym spostrzeżeniu kończy dysputy. W „Matrioszce…” Jastrząb wgłębia się w problem i uświadamia nam, że wszędobylska wódka jest zarówno nieprzyjacielem, jak i błogosławieństwem. Kiedy złocone sale Kremla biją po oczach swoim bogactwem, autor stara się przyćmić ich blask pokazując skorumpowane władze i ważne osobistości. Z jednej strony mamy piękne, zabytkowe kamienice, a z drugiej widać tych, którzy powiedzieli o jedno słowo za dużo a propos polityki i teraz pozostały im tylko puste miejsca w porannych wagonach metra. Maciej Jastrzębski stara się pokazać Polakowi czym jest Rosja i jej mieszkańcy oraz dlaczego to państwo nazywane jest miejscem kontrastów.

To nie jest przewodnik po Moskwie. Nie uświadczymy w „Matrioszce…” porad jak się zachowywać, co zwiedzić, czy co przekąsić w wolnym czasie. Jastrzębski zaprowadza nas w rejony, gdzie turysta zazwyczaj się nie zapuszcza, nie wiedząc, że istnieje takie miejsce, czy też po prostu nie chcąc się tam znaleźć. Żaden wycieczkowicz z aparatem w ręku nie doceni porannych pasażerów linii metra, ani nie rozpozna niejakiego Wujka Borka. Oczywiście Jastrząb nie zaniechał opisać kilku zwyczajów, potraw czy też tradycji, ale nie jest tego wiele. Natomiast, jeśli już o tym pisze, to rzetelnie i z głębi serca. Skupia się bardziej na kulturze, artystach oraz na innych sztukmistrzacg, którzy w jakiś sposób wpłynęli na postrzeganie Moskwy, miasta rubinowych gwiazd

Książka jest zbiorem reportaży, więc siłą rzeczy autor musiał przedstawić historię danego wydarzenia oraz podać kilka dat. Miejscami nieco mnie to nużyło, kiedy to czytałam kolejny akapit o suchych faktach historycznych. Jednak Jastrzębski nie napisał podręcznika szkolnego. Chwała mu za to, że dodał wiele historii na pozór zwyczajnych Rosjan, których żywot był bardzo ciekawy, choć mroczny i tajemniczy. Pokazuje nam, że nasi wschodni sąsiedzi są niesamowicie interesujący w sferze mentalnej jak i historycznej.

Trzeba jednak zaznaczyć, że są to przeżycia i opisy tylko jednej osoby. „Matrioszka…” pozwala nam przenieść się do tego państwa, a stara się zachęcić potencjalnego czytelnika do odwiedzenia Moskwy i przeżycia swojej własnej przygody, którą można opisać w kolejnej książce. Sama miałam okazję przebywać jakiś czas w Rosji i wspominam ją nieco inaczej, choć pod wieloma względami zgadzam się z Maciejem Jastrzębskim. Mam takie samo zdanie jak on, myśląc o tej krainie: Rosja to kraj przeróżnych sprzeczności. Kiedy w centrum miasta widzisz odrestaurowane pomniki, to już dwadzieścia kilometrów dalej pośród iglastych drzew wyłaniają się poniszczone wioski i wiekowe ‘babuszki’ powoli zmierzające w stronę drewnianej cerkwi. Tyle że to nie jest przykry widok. To otworzenie kolejnej matrioszki, która skrywa jeszcze jedną tajemnicę.

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

18.01.2014

#23 Recenzja: Ogniste skrzydła



Tytuł: Ogniste skrzydła
Autor: Karolina Wojtaszek
Wydawnictwo: Poligraf
Ocena: 4/10

Viktoria wiedzie normalne życie młodej dziewczyny. Ma przyjaciół, uczęszcza na zajęcia i mieszka z kochającą rodziną. Nic jej nie brakuje, a piękne i nieco drapieżne rysy twarzy dodatkowo jeszcze jej pomagają. Niestety czasami spokój i harmonię zaburzają zderzenia czołowe na korytarzu z przystojnymi studentami…

Jednak wszystko się zmienia, kiedy to razem ze swoim przyjacielem Mateuszem idą  do ulubionego klubu. Viki spotyka tam Rogera, którego ostatnio niechcący szturchnęła. Nagle sytuacja obraca się o 180 stopni. Podłogę klubu zasnuwa dym, a dziewczyna zostaje porwana. Okazuje się, że jest ona wybranką. Jako jedyna może ocalić zagrożony świat, który nie jest jedynym, jaki istnieje. W tym zadaniu ma jej pomóc Roger, jako jej opiekun i osobisty Ognisty Smok, który od wieków chroni takie osoby jak Viktoria. Niestety nie tylko on skrywa mroczne tajemnice. Wyłącznie Viki może ocalić zagrożony świat, który nie jest jedynym, jaki istnieje.

Gdy przeczytałam wstęp do powieści, od razu zaświeciły mi się oczy. „Ogniste skrzydła” miały być wzorowane na mitologii chińskiej. Przebrnęłam przez kilka stron i rzeczywiście zauważyłam elementy wierzeń Dalekiego Wschodu. Naliczyłam kilka stworów i bestii, które nieźle współgrały z całością, ale niestety było też wiele nieścisłości. Chociażby same smoki, które zostały umieszczone w powieści. Miałam nadzieję, że skoro autorka trzymała się mitologii chińskiej, to i te legendarne stworzenia będą odgrywały należytą rolę. Jednakże nazwy i moce smoków zostały pomieszane. Nie wiem, czy było to celowe zagranie, ale biorąc pod uwagę chińskie wierzenia, to nie udało się autorce dobrze dopasować żywiołów. Poza tym wypatrzyłam jeszcze elementy legend skandynawskich (wilk Lokiego, czyli Fenrir) i bodajże indyjskie. Kiedy Indie mogę wybaczyć, to Skandynawii nie mogę zrozumieć. Wspomniano o wierzeniach Północy kilka razy, a nic z tego nie wynikało. Może miało to stworzyć swoisty tygiel kulturowy, ale wyszła z tego chińska papka, do której niepotrzebnie dodano kilka kropel innych mitologii.

Język autorki nie był zły, ale też nie wybijał się ponad innych. Po prostu zwyczajny tekst bez zbędnych ozdobników. Tyle że już na samym początku Karolina Wojtaszek zraziła mnie długością swoich zdań. Przemyślenia Viktorii były jednym wielkim monologiem z ogromną ilością przecinków. Kropki też istnieją na tym świecie, a autorka chyba zapomniała, że ich też się używa. Męczyło mnie czytanie zdania, które zajmowało 1/3 strony. Kiedy już Wojtaszek zaczęła używać większej ilości kropek, to akapity okazywały się zbyt obszerne. W jednym kawałku zawarto nawet dwie akcje, przez co nieprzyjemnie się czytało, a fabuła gubiła się gdzieś między literkami. Z deszczu pod rynnę.

Nie myślałam, że prawie każda postać w „Ognistych skrzydłach” będzie mnie irytować. Jedynie Mati okazał się w miarę ciekawym bohaterem, który nie podejmował idiotycznych decyzji. Mam nadzieję, że Viktoria nie była wzorowana na żadnej osobie, bo nie mam o głównej bohaterce dobrego zdania. A jakże, była idealna – dobrze się uczyła, wyglądała oszałamiająco i potrafiła dogadać się ze wszystkimi. To mogłam jeszcze przeżyć, ale kiedy drobna dziewczyna leci na pomoc innemu człowiekowi, przy tym chcąc staranować dwóch dryblasów, to aż mnie coś w środku boli. Pyskaty i naiwny obrońca uciśnionych, który w gruncie rzeczy nie zdaje sobie sprawy, że coś jest nie tak. Nawet jeśli zostaje porwana przez tajemnicze istoty. To samo z Rogerem, który został wykreowany na goryla z niewielką ilością mózgownicy. Wybitnie nieprzyjemna postać, mająca na celu odgrywać miłosnego macho.

Drugoplanowi bohaterowie są do bólu nijacy i obojętni na to, co się wokół nich dzieje. Kiedy Viktoria zadaje jakiekolwiek, nawet bardzo osobiste pytanie, to inni natychmiast odpowiadali i ślepo ufali nieznajomej. To było niedorzeczne, a bezosobowość postaci raziła i odrzucała.

Wielu z was zapewne czytało książki Pani Cassandry Clare. Chodzi mi głównie o „Miasto Kości” i kontynuacje tej serii. Normalna, nieświadoma swojej wartości nastolatka, nieznany, równoległy świat i impreza, na której wszystko obraca się do góry nogami. Znajome? Na pewno, biorąc pod uwagę początki pierwszej trylogii Darów Anioła. Całe szczęście, że reszta powieści nie była już tak mało oryginalna i autorka sprawiła, że miejscami ciekawiły mnie przygody Viktorii i jej przyjaciół.

Akcja „Ognistych skrzydeł” była wartka, ale niestety tak galopowała, że nie miałam szans wczuć się w atmosferę książki. Niektóre sytuacje były ważne, ale zostały opisane tylko w kilku, kilkunastu zdaniach. Takie ukrócenie zadziałało na niekorzyść powieści, więc z wielkim trudem przebrnęłam przez „Ogniste skrzydła”.

Liczyłam na dużo więcej. Wiem, że nawet w książce, która nie liczy wielu stron, można znaleźć wartościowe przesłanie i genialną fabułę. Jednak czarno-biała walka ze złem została zbyt infantylnie przedstawiona, przez co całość wypadła marnie. Jest sporo udanych debiutów polskich autorów, lecz „Ogniste skrzydła” się do nich nie zaliczają. Karolina Wojtaszek musi mocno popracować nad wyrażaniem uczuć, kreacją postaci oraz tempem akcji. Przykro mi, ale rozczarowałam się i wymęczyłam niemiłosiernie, czytając tę książkę. Szkoda, gdyż miała potencjał, który w ogóle nie został wykorzystany.

Za możliwość przeczytania „Ognistych skrzydeł” serdecznie dziękuję autorce, Karolinie Wojtaszek.

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

16.01.2014

#22 Recenzja: Miasto Nieśmiertelnych

#22 Recenzja: Miasto Nieśmiertelnych


Tytuł: Miasto Nieśmiertelnych
Autor: Sonia Wiśniewska
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Ocena: 9/10

Książka zaczyna się w momencie, gdy dzieci proszą swojego tatę, aby opowiedział im ich ulubioną historię o Mieście Nieśmiertelnych, w którym od wielu lat żyją potężni bogowie.

Matka Ziemia i ojciec o imieniu Niebo dorobili się 20 synów. Bracia utworzyli dwa kręgi: Dobrych Bogów oraz Złych. Każdy z nich miał swojego przywódcę. W grupie bogów uznawanych za dobrych przewodniczył Pan Błyskawic Silas, a złych - Sirous. Mimo że byli rodzonymi braćmi, to od wieków toczą ze sobą wojny. Harmonia zostaje zaburzona bardziej niż zwykle, gdyż wizje Pana Przyszłości zwiastują straszny koniec epoki… Czy rodzeństwo stanie naprzeciw siebie i zbuntują się przeciwko innym? Czy bitwa stoczona na śmierć i życie rozwiąże wszystkie problemy, a może wręcz przeciwnie, sprawi, że bracia jeszcze bardziej oddalą się od siebie…

Okładka została zaprojektowana przez samą autorkę. Moim zdaniem jest zbyt ciemna i grafika została przytłoczona przez wszędobylską czerń. Nawet tytuł nie był dobrze wyeksponowany. Sam pomysł bardzo mi się podoba, ale widać, że drukarnia nie pomyślała o rozjaśnieniu ilustracji.

Widać, że autorka ma lekkie pióro, a także niepowtarzalną wyobraźnię. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że fabuła jest nieco oklepana – bogowie i bratobójcza walka. Jednakże ta niewielka powieść zawiera wszystko to, co jest pożądane w dobrej książce. Pięknie zarysowane postaci i ich charaktery, nie za wielkie opisy i morał, który także się tutaj pojawia. A pomysł na fabułę jest nietuzinkowy, choć jak mówiłam, z początku wydawał się sztampowy.

Z początku gubiłam się w imionach bogów oraz kręgach, do których przynależeli. Na szczęście autorka pomyślała o czytelnikach, którzy nie będą w stanie od razu zapamiętać hierarchii i umieściła na pierwszych stronach spis bogów. W każdej chwili mogłam przerzucić kartki i sprawdzić imię, krąg i moc danej osoby.

Książka  niesamowicie mnie wciągnęła. „Miasto Nieśmiertelnych” liczy niewiele stron, ale Sonia Wiśniewska nie zatrzymywała akcji nawet na chwilę. Dlatego też przeczytałam powieść bardzo szybko. Nie jest to literatura bogata w trudne i niezrozumiałe słowa, więc nie miałam problemu ze zrozumieniem i bardzo łatwo się czytało.

Zazwyczaj wolę powieści o narracji pierwszoosobowej. W „Mieście Nieśmiertelnych” spotkałam się z narracją w trzeciej osobie. Właśnie w niej przeszkadza mi często niewystarczające ukazanie uczuć bohaterów. Lecz i w tym wypadku Sonia Wiśniewska też sobie poradziła, choć miejscami brakowało mi emocji postaci.

Książkę czytałam z uśmiechem i wypiekami na twarzy. To nie jest ani patetyczna powieść, ani też bardzo poważny dramat. Miejscami łezka się w oku zakręci, ale też można wyszczerzyć zęby z radości. „Miasto Nieśmiertelnych” wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Jestem oczarowana debiutem młodej, polskiej pisarki i już czekam na kontynuację powieści. Na pewno jeszcze kiedyś do niej wrócę i ponowie przeżyję przygody nieśmiertelnych braci.

Za możliwość przeczytania dziękuję autorce: Sonii Wiśniewskiej.

13.01.2014

Wywiad 1/2014

Wywiad 1/2014


Czytelnicy zapoznali się już z Pani książkami dla dzieci oraz z „Tam, gdzie urodził się Ofreusz”. Tym razem serwuje nam Pani odmienną tematykę.

1. Skąd pomysł na „Coraz mniej olśnień”?
Zdecydowałam się na napisanie powieści po dwóch częściach cyklu „Julek i Maja”, książce non fiction i bajce terapeutycznej. Dopiero wtedy uznałam, że zmierzę się z prozą. Chciałam napisać historię trzech kobiet, które stanęły w życiu przed dramatycznym wyborem i których losy splatają się ze sobą. Pomysł na konkretny wątek przyszedł mi do głowy w pociągu. Kiedy maszynista ostro zahamował, ja i dziewczyna siedząca naprzeciw mnie zderzyłyśmy się, a z naszych toreb wysypały się dokumenty i portfele. Przyszło mi do głowy, że gdyby ta dziewczyna zginęła w katastrofie kolejowej, ja mogłabym wziąć jej dowód osobisty i spróbować udawać, ze jestem nią. Byłyśmy do siebie dość podobne. To był pierwszy wątek. Udawania własnej śmierci i rozpoczynania nowego życia. Pozostałe przyszły z czasem. .

2. Czytając tylko opis „Coraz mniej olśnień”, widzę sporą dawkę humoru. Co jeszcze potencjalna czytelniczka może znaleźć w tej powieści?
W „Olśnieniach” są zabawne fragmenty, ale to książka niewesoła. Na pewno nie służy „pokrzepieniu serc”. Przeciwnie odsłania dramaty ludzkie, niechęć matki do córki, brak wsparcia w rodzinie, odrzucenie uczucia. Jedna z bohaterek pozoruje własną śmierć, ponieważ chce uciec od życia, które ją męczy i rodziny, której nie kocha. „Coraz mniej olśnień” to książka dla czytelniczek, które nie szukają „miłych” historii, nie czekają na happy endy i nie koniecznie chcą czytać o księciach na białych koniach, zdobywających swoje księżniczki.

3. W jaki sposób odkryła Pani w sobie talent pisarski?
Zawsze pisałam, ale zwykle pisanie traktowałam zawodowo (prace naukowe) albo zarobkowo (praca w działach medycznych popularnych czasopism). Początkowo nie planowałam, że będę pisała. Chciałam napisać książkę o Bułgarii. Potem pojawiła się propozycja napisania bajki terapeutycznej, a po jej wydaniu mój syn Julek zażądał „bajki o nim samym”. I tak, nieco kuchennymi drzwiami weszłam do literatury ;-)

4. Nie można powiedzieć, że imię ‘Ałbena’ jest bardzo pospolite. Skąd ono pochodzi?
To bułgarskie imię i oznacza kwitnącą jabłoń. Moja mama jest Bułgarką, stąd takie imię. Na drugie imię mam Kateryna, to pamiątka po mojej babci. Bardzo lubię swoje imię, jest oryginalne, nie sposób mnie z nikim pomylić.

5.Czym się Pani zajmuje na co dzień? Czy praca ma wpływ na pisanie książek?
Na co dzień jestem lekarzem neurologiem. Pracuję w pracowni EEG w szpitalu dziecięcym w Dziekanowie Leśnym. Przyjmuję także pacjentów w przychodni w Brwinowie i jestem konsultantem portalu Tacyjakja.pl w dziale ”padaczka”. Praca ma ogromny wpływ na moje pisanie. Gdyby nie zmiana pracy i czas, nigdy nie zaczęłabym pisać. Wcześniej pracowałam w klinice, dyżurowałam, nie miałam praktycznie wolnego czasu. Poza tym wykorzystuję swoją wiedzę. Choćby w książkach dla dzieci, których akcja rozgrywa się w ludzkim mózgu.

6.Z której powieści jest Pani najbardziej dumna? 
Ze wszystkich, i w każdej inaczej. W „Orfeuszu” udało mi się opisać kraj mitycznego barda i przypomnieć Polakom Bułgarię. „O małpce, która spadła z drzewa” to książka, którą dzieci chore na padaczkę dostawały od swoich lekarzy. Bajka, która oswajała maluchy z chorobą, zrobiła wiele dobrego. Odzew z jakim się spotkałam napawa mnie dumą. Z kolei cykl „Julek i Maja” jest bardzo chętnie czytany przez dzieci. Mam już swoich stałych czytelników, którzy czekają na każdy kolejny tom. Powieści to osobna sprawa. Bardzo jestem dumna z „Olśnień”. To powieść w której odważyłam się zawrzeć negatywne bohaterki i wprowadzić narrację, nieco inną niż w powieściach innych autorów. W „Lady M.” również piszę o trudnych sprawach, trójkącie, bólu, jaki dwoje ludzi potrafi sobie zadań. Udaje mi się zrealizować to, co sobie założyłam. Może z tego, jestem najbardziej dumna? ;-)

7.Czy w najbliższej przyszłości doczekamy się kolejnej powieści, bądź kontynuacji „Coraz mniej olśnień”? 
Lada chwila ukaże się moja kolejna powieść pt. „Lady M.” Tytuł nawiązuje do szekspirowskiej lady Makbet. Kończę pisać kolejną powieść. Mam wiele pomysłów. Myślę, że na co najmniej dwie książki. Nie przewiduję kontynuacji „Olśnień”. W tej powieści zawarłam wszystko to, co chciałam powiedzieć.

8.Co radzi Pani osobom z talentem pisarskim, lecz boją się ujawnić i wypłynąć na szerokie wody?
Nie sądzę, żeby pisarze bali się „ujawnić”. Ja obserwuję zjawisko przeciwne, szukanie wydawcy, decydowanie się na self-publishing. Potem praca przy promocji własnej książki, często z zaangażowaniem środków własnych. Nie odniosłam wrażenia, że ktoś z talentem pisarskim boi się ujawnić. Ale, jeśli już ktoś się zastanawia czy warto starać się o wydanie książki, mogę powiedzieć, że warto brać udział w konkursie, wysłać powieść do kilku wydawców.  Na pewno nie należy chować się do kąta.

10.01.2014

#21 Recenzja : Abel Brat Mój

#21 Recenzja : Abel Brat Mój


Tytuł: Abel, brat mój
Autor: Maciej Lepianka
Wydawnictwo: Novae Res
Ocena: 8/10

Książka została oparta na wątku biblijnym ‘Kain i Abel’, który mówi o nienawiści do swego brata. Historia toczy się w małym miasteczku w latach 60 XX wieku.  Początek powieści jest zarazem końcem tej historii. Zaczyna się od pogrzebu ojca, kiedy to główny bohater, Joachim, cofa się myślami o parę lat do czasów swojego dzieciństwa.

Joachim jest synem chłopa, lecz uprawianie ziemi nie było jego ukochanym zajęciem. Robił wszystko inne, by mieć święty spokój i wymigać się od roboty. Natomiast jego brat jest uczynny i pomocny, charakter Huberta jest zupełnie odmienny. Joachim wymyślił plan, który według niego, jest genialny. Zaczyna symulować chorobę, ale czy wszystko pójdzie tak gładko?

Na początku nie wiedziałam, jak zabrać się za „Abel, brat mój” Powieść liczy sobie niecałe 200 stron, ale została wiejskim językiem, przez co czasami trudno mi się czytało. Jednak nadawało to uroku tejże lekturze. Natomiast autor nie zdecydował się na wprowadzenie rozdziałów do książki. Została ona podzielona tylko akapitami. Przeszkadzało mi to w czytaniu, gdyż nie wiedziałam, czy w odpowiednim momencie odłożyłam powieść na później. Nie Lubię książek, które się ciągną w nieskończoność .

Czytając tę książkę, zastanawiałam się, jak tak można żyć? Pokazała mi prawdziwe  życie na wsi bez telefonu i telewizora. Wielu z nas pewnie nie wyobraża sobie, aby wyłączyli na kilka dni prąd, a co dopiero przetrwać tak tyle lat. A jednak z każdą stroną książka coraz bardziej mnie wciągała w swój świat.

W książce ciekawe były opisy dotyczące wioski, tego co się akurat działo oraz emocje i uczucia bohaterów. Zostały tak skonstruowane, aby nie nużyły i zainteresowały czytelnika. Niewielu autorów potrafi sprawić, aby opisy nie były kulą u nogi i niepotrzebnym zapychaczem.

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Novae res

8.01.2014

#20 Recenzja: Krew Stracharza



Tytuł: Krew Stracharza
Autor: Joseph Delaney
Wydawnictwo: Jaguar
Ocena: 8/10

W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Wydaje się, że jest to idealne miejsce pracy dla Stracharza. Niestety młody Tom musi zmierzyć się z jeszcze większym zagrożeniem, a także ze swoimi słabościami. Zły, mimo że nie tak silny, jak w przeszłości, to nadal ma swoich sprzymierzeńców, którzy spełniają jego wolę. Wrogowie ludzkości rozszerzają swoje terytoria, a Tom ma obowiązek stanąć twarzą w twarz z jednym z najniebezpieczniejszych i najpotężniejszych istot Mroku…

Seria „Kroniki Wardstone” ma grono wielbicieli na świecie, także w Polsce. Nie można się temu dziwić, gdyż Joseph Delaney reprezentuje wysoki poziom, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową. Styl autora jest na tyle dobry, że odbiorca nie męczy się, a wręcz świetnie się bawi, czytając. Prosty język sprawia, że czytelnik nie ma szans pogubić się w fabule. Sam autor pisze mini przypomnienia poprzednich części – czasami wspomina w kilku zdaniach dlaczego to, dlaczego tamto. Według mnie jest to idealne rozwiązanie, gdyż nie kojarzyłam wielu wątków. W końcu seria liczy sobie aż 10 tomów, więc ciężko utrwalić w pamięci poszczególne wydarzenia.

Kiedy zaczynałam swoją przygodę z „Kronikami Wardstone”, byłam nieco zawiedziona, gdyż pierwsze części były zdominowane przez czarownice. Cieszę się, że Joseph Delaney przełamał tę passę i w kolejnych tomach wprowadził nowe stwory i wrogów Hrabstwa. W „Krwi Stracharza” mamy do czynienia z wierzeniami prosto z Rumunii. Muszę przyznać, że transylwańskie poczwary zostały interesująco przedstawione i są jednymi z ciekawszych istot ukazanych w serii. Dodatkowym plusem było to, że posiadałam „Bestiariusz Stracharza”, w którym opisano maszkary występujące także w „Krwi Stracharza”. Dzięki kompendium mogłam dowiedzieć się o kilku niewymienionych w 10 tomie faktach na temat tychże stworów.

„Krew Stracharza” nie jest bezcelową rąbanką, której bohater ma za zadanie rozpłatać parę gardeł. Gdyby książka obracała się tylko i wyłącznie wokół bitew, krwi i zemście, to uznałabym ją za bardzo przeciętną nowelkę. Jednak Joseph Delaney i tutaj spisał się na medal. Tomem targają przeróżne emocje, a on sam nie jest bez wad. Każdy popełnia błędy, więc i uczeń stracharza okazuje swoje słabości. Gdyby nie to, „Krew Stracharza” nie nabrałaby charakteru, a cała powieść wydawałaby się niedopracowana i bezsensowna.

Niestety mam zastrzeżenia do wydania tegoż tomu. Mimo że wydawnictwo zawarło małą mapkę, krótki opis postaci oraz szkice symboli strycharza, to jednak nie wszystko było idealne. Niektóre strony były wyblakłe, a inne, wręcz przeciwnie, zawierały za dużo tuszu. Natomiast między 21 a 23 rozdziałem nie ma 22. Nie jestem jedyna – spotkałam się z wieloma opiniami czytelników, którzy także nie byli zadowolenia z wydania powieści.

„Krew Stracharza” trzyma poziom swoich poprzedników. Joseph Delaney po raz kolejny udowodnił, że potrafi zaciekawić czytelnika, a także zaskoczyć fabularnie. Myślę, że fani „Kronik Wardstone” nie zawiodą się, a ten tom tylko rozbudzi wyobraźnię.

Za możliwość przeczytania "Krwi Stracharza" dziękuję wydawnictwu Jaguar

Recenzja napisana przez: Zuza B (Gumiguta)

2.01.2014

Stosik styczniowy

Stosik styczniowy
Rozpoczynamy nowy miesiąc, a co najważniejsze, nowy rok! Czas więc zaserwować nowy stosik książkowy, na widok którego aż świecą mi się oczy *.*
  • "Grim. Pieczęć ognia" - Gesa Shwartz - egzemplarz recenzencki od Jaguara. Czaiłam się na tę cegłę i w końcu udało mi się ją zdobyć :)
  • "Krew Stracharza" - Joseph Delaney - dziesiąty tom znakomitej serii "Kroniki Wardstone", z którą już jestem od dobrych kilku lat. Również od wydawnictwa Jaguar.
  • "Koniec punku w Helsinkach" - Jaroslav Rudiš - zakup własny i bardzo spontaniczny, lecz mam nadzieję, że trafiony.
  • "Papierowe Miasta" oraz "Szukając Alaski" - John Green - prezenty gwiazdkowe :) Chyba nie muszę przedstawiać tego pana...
  • "Ogniste Skrzydła" - Karolina Wojtaszek - debiutancka powieść prosto od autorki. 
  • "Matrioszka Rosja i jastrząb" - Maciej Jastrzębski - cudem upolowana w bibliotece. Uwielbiam Rosję pod każdą postacią, więc nie mogłam sobie odpuścić książki Jastrzębskiego.
  • "Bestiariusz Stracharza" - Joseph Delaney - czyli kolejna, nieco odmienna książka Josepha Delaney'a. Egzemplarz recenzencki od Jaguara.
Jedna pozycja już przeczytana :) Recenzja powoli się tworzy i myślę że jutro lub za dwa dni ujrzy światło dzienne. Co myślicie o takim zestawieniu? Może czytaliście niektóre książki?

Zuza B (Gumiguta)

1.01.2014

Podsumowanie 2013

Podsumowanie 2013


I znowu trzeba przeżyć kilka tygodni, podczas których będziemy mylić daty i bazgrolić w zeszytach, poprawiając na marginesie rok. Zdecydowanie łatwiej by było, gdyby pozwalano nam pisać: 32 grudnia 2013r. Dla nas idealne rozwiązanie :3 Wprawdzie młodsi nie jesteśmy, ale mamy nadzieję, że kolejny rok przyniesie jeszcze więcej radości!

A teraz do rzeczy – w końcu prowadzimy bloga. Rok 2013 minął w oka mgnieniu, szczególnie dla nas – Nadine i Zuzy. Chociaż nasze 3-miesięczne ‘stworzonko książkowe’ „Recenzje Nadine” dopiero raczkuje, to staramy się wszystko ogarnąć. No i jakoś idzie! Już załapałyśmy się na pierwsze współprace z wydawnictwami oraz książki polskich debiutantów. Czekamy na więcej – książek nigdy za mało! :)

Skoro blog książkowy, to i naskrobałyśmy trochę recenzji, a dokładnie 19. Jedne powieści nam się podobały, drugie dużo mniej, a inne kompletnie nas zaskoczyły. Zatem które książki najbardziej zapadły nam w pamięć?

Według Zuzy:
- „Człowiek, który pokochał Yngvego” – książka wciśnięta przez przyjaciółkę, prawie siłą. „Masz i czytaj. Jest genialna!”. I co tu dużo mówić – była wręcz przegenialna i pewnie nie raz do niej wrócę.
- „Baśniarz” – z racji tego, że nigdy nie ufam książkom, które prawie wszyscy oceniają pozytywnie, to bardzo sceptycznie podeszłam do dzieła Antonii Michaelis. Lecz nie zawiodłam się i dobrze (oraz płaczliwie) wspominam tę powieść.
- „Królewski Zwiadowca” – Zwiadowcy znaleźli się w tym mini-zestawieniu głównie ze względu na sentyment, jakim darzę całą serię. Wielbię i ubóstwiam wszystko, co wychodzi spod pióra Johna Flanagana, a szczególne miejsce w moim sercu mają przygody Willa i Halta.

Według Nadine:
- „Ocal mnie od złego” – autentyczne historie zawsze mnie ciekawiły. Uświadomiła mi, że ludzkie tragedie mogą odbywać się w otoczeniu każdego z nas.
- „Kostka” – to była moja pierwsza książka o takiej nietypowej dla mnie tematyce. Powieść, choć miejscami makabryczna, była oryginalna i strasznie wciągająca. Coś innego, nieco przerażającego, ale warto zwrócić uwagę na obiecującą autorkę, Izę Korsaj.
- „Zakazana Żona” – uwielbiam arabskie klimaty, więc ta pozycja była obowiązkowa. Poznałam kulturę oraz tradycję, które nie zawsze są tak kolorowe jak w przewodnikach turystycznych.

Oprócz recenzji udało nam się zorganizować nasz pierwszy konkurs. Mamy nadzieję, że następne pojawią się w niedalekiej przyszłości. Kolejnym dodatkiem była relacja Zuzy z „Wrocławskich Targów Dobrych Książek”. Na pewno nie będzie to ostatnia tego typu impreza. Jeśli szczęście dopisze, to może uda się opisać tegoroczny Pyrkon w Poznaniu… :P

Lecz przede wszystkim chciałybyśmy podziękować naszym gościom, którzy odwiedzają bloga. Bez was nic by nie ruszyło, a cały pomysł umarłby śmiercią tragiczną. A tak mamy od was małego kopa, który pobudza nas do działania. :)

Krótkie podsumowanie, ale też krótka działalność. Esejów też nie zamierzamy pisać. Co chcielibyście ujrzeć na blogu w 2014 roku? Wywiady z autorami? Może nieco inne recenzje – mang, filmów i seriali stworzonych na podstawie książek? Wasze opinie są dla nas niezmiernie ważne, więc codziennie czekamy na komentarze.

W nowym roku życzymy wam, molom książkowym, tylko jednego – jeszcze więcej książek i półek, na których można je poustawiać. I oczywiście macie się uśmiechać i rechotać każdego dnia! :D Podobno minuta śmiechu sprawia, że życie wydłuża się o 10 minut. Szczerzcie zęby jak najczęściej – więcej czasu na czytanie!


Wszystkiego dobrego życzy Nadine i Zuza
Copyright © 2016 Recenzje Nadine , Blogger